piątek, 5 listopada 2010

Addis, Siemen, Lalibela

No i jesteśmy w Lalibeli. Usiłowałem napisać coś w Addis Abeba, ale nie udało się. Internet w Etiopii to tragedia, a w Addis mieliśmy tylko jeden wieczór. Rano polecieliśmy do Gonderu, przejechaliśmy do Debark i następnego dnia ruszyliśmy w góry.
Dziś nie zdążę opisać całego trekkingu, całe szczęście, że w ogóle jest jakiś dostęp do sieci (po 1 birr za minutę). Tak więc tylko kilka zdań o górach Siemen.
Wspaniałe, widokowe, niesamowite. Wielosetmetrowe, pionowe klify kojarzą się ze "Światem Zaginionym" Conan - Doyle'a. Niesamowite formy i kształty gór przeplatają się ogromymi lobeliami, pawianami o krwawiących sercach i koziorożcami abisyńskimi. Z tymi ostatnimi mieliśmy duże szczęście. Żyje ich tu niewiele (a to jedyne miejsce na świecie, gdzie są) i dość trudno zobaczyć je z bliska. My mieliśmy okazje oglądać trzy młode samice z odległości kilku metrów. Można też spędzić godziny siedząc po środku stada dżelad i obserwując ich zachowania, które tek często są podobne do naszych. Tylko że te małpki mają dużo mniej problemów i wyglądają na szczęśliwe.
Weszliśmy na Ras Dashen, a właściwie Ras Dejen. To 4550 m. npm i czuło się wysokość. Ale nie przeszkadza ona pasterzom, którzy wypasają tam owce i kozy, przy czym za mieszkania służą im skalne groty.
Ludzie, którzy nam pomagali, byli serdeczni i wspaniali. Zarówno przewodnik, jak i scout, który wszędzie za nami chodził z kałachem (podobno dla ochrony przed różnymi niebezpieczeństwami, zwłaszcza zwierzętami - to oficjalna wersja), a także kucharz, który z prostych produktów potrafił wyczarować wspaniałe dania w prymitywnych warunkach. Również "kierowcy mułów", które niosły nasze bagaże, wykonali dobrze swoja robotę (choć nie umieją rozstawiać namiotów). Największym zaskoczeniem było, kiedy cała lokalna ekipa powitała nas w obozie jak zwycięzców po powrocie z Ras Dejen. Były kwiaty, śpiewy i tańce ;).
Po trekkingu nasz przewodnik zaprosił nas do siebie do domu na ceremonię parzenia kawy. To taka etiopska tradycja. Była kawa i injera, którą już znaliśmy z Addis. Moje zdanie - injera jest dobra, ale z tym pewnie nie wszyscy się zgodzą.
Pogoda dopisała, choć w dniu, w którym byliśmy na Inatye (4070 m. npm) nad klifem wisiały chmury.
Z innych rzeczy - jeszcze w Addis Abeba odwiedziliśmy Lucy w muzeum. A dziś obejrzeliśmy szybko zabytki Gonderu i przejechaliśmy do Lalibeli. Jutro czekają nas tutejsze skalne kościoły.
Być może jutro uda się napisać kolejny odcinek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz