poniedziałek, 15 listopada 2010

Koniec podróży

Warto było. Zrealizowaliśmy 100% planu. Szkoda tylko, że nie dało się wszystkiego na bieżąco opisywać. Raz, że plan był napięty, dwa, że internet w Etiopii działa kiepsko. Wkrótce zdjęcia i relacja na www.piotrcelinski.info.

sobota, 6 listopada 2010

Lalibela

Uff, to był ciężki dzień. Wprawdzie wiem, że zwiedzanie jest bardzo męczące, ale afrykańskie słońce dołożyło swoje. Ciężko było, ale udało zobaczyć się wszystkie kościoły w Lalibeli. A jest co oglądać. Dla tych, którzy nie wiedzą - tutejsze kościoły zbudowano od góry do dołu, wyryto w skale ok. 900 lat temu. Zresztą, o historii tego miejsca na pewno można poczytać gdzie indziej. Ja skupię się na wrażeniach.
Jeżeli warto oglądać jakiś zabytek w Etiopii, to na pewno są to te kościoły. Jest to zupełnie coś innego. Dookoła budowli wybrano czy też wydłubano całą skałę kształtując w ten sposób bryłę budynków. Potem, ze środka też wydłubano skałę i tak powstały wnętrza. Całość (a jest tych budowli kilka), robi olbrzymie wrażenie. Ciekawe ile osób musiało przy tym pracować (legenda mówi, że jedna). Wnętrza są ciemne, co jest oczywiste, wykuto jedynie niewielkie okna, które są i tak pod poziomem gruntu. Stąd też trudno o dobre zdjęcia, dopiero okaże się, co wyszło.
Sama Lalibela to miejsce oblegane przez przyjezdnych i drogie. Śpimy po 230 birrów od łebka w hotelu Lal, podobno jednym z lepszych, zwłaszcza jeżeli chodzi o jedzenie. Z tym, że w pierwszej lepszej jadłodajni dla tutejszych jedzenie jest smaczniejsze, tańsze i zdaje się mniej szkodzące niż te z hotelowej restauracji. Przewodnik Bradt (polska edycja PWN Global) uznał tę restaurację za drugą w Lalibeli jeżeli chodzi o jakość jedzenia. Można tylko powiedzieć, że to nieprawda.
Jutro czeka nas wczesny wyjazd do Mekele (5:30 rano). Tam być może jeszcze będzie internet.

piątek, 5 listopada 2010

Addis, Siemen, Lalibela

No i jesteśmy w Lalibeli. Usiłowałem napisać coś w Addis Abeba, ale nie udało się. Internet w Etiopii to tragedia, a w Addis mieliśmy tylko jeden wieczór. Rano polecieliśmy do Gonderu, przejechaliśmy do Debark i następnego dnia ruszyliśmy w góry.
Dziś nie zdążę opisać całego trekkingu, całe szczęście, że w ogóle jest jakiś dostęp do sieci (po 1 birr za minutę). Tak więc tylko kilka zdań o górach Siemen.
Wspaniałe, widokowe, niesamowite. Wielosetmetrowe, pionowe klify kojarzą się ze "Światem Zaginionym" Conan - Doyle'a. Niesamowite formy i kształty gór przeplatają się ogromymi lobeliami, pawianami o krwawiących sercach i koziorożcami abisyńskimi. Z tymi ostatnimi mieliśmy duże szczęście. Żyje ich tu niewiele (a to jedyne miejsce na świecie, gdzie są) i dość trudno zobaczyć je z bliska. My mieliśmy okazje oglądać trzy młode samice z odległości kilku metrów. Można też spędzić godziny siedząc po środku stada dżelad i obserwując ich zachowania, które tek często są podobne do naszych. Tylko że te małpki mają dużo mniej problemów i wyglądają na szczęśliwe.
Weszliśmy na Ras Dashen, a właściwie Ras Dejen. To 4550 m. npm i czuło się wysokość. Ale nie przeszkadza ona pasterzom, którzy wypasają tam owce i kozy, przy czym za mieszkania służą im skalne groty.
Ludzie, którzy nam pomagali, byli serdeczni i wspaniali. Zarówno przewodnik, jak i scout, który wszędzie za nami chodził z kałachem (podobno dla ochrony przed różnymi niebezpieczeństwami, zwłaszcza zwierzętami - to oficjalna wersja), a także kucharz, który z prostych produktów potrafił wyczarować wspaniałe dania w prymitywnych warunkach. Również "kierowcy mułów", które niosły nasze bagaże, wykonali dobrze swoja robotę (choć nie umieją rozstawiać namiotów). Największym zaskoczeniem było, kiedy cała lokalna ekipa powitała nas w obozie jak zwycięzców po powrocie z Ras Dejen. Były kwiaty, śpiewy i tańce ;).
Po trekkingu nasz przewodnik zaprosił nas do siebie do domu na ceremonię parzenia kawy. To taka etiopska tradycja. Była kawa i injera, którą już znaliśmy z Addis. Moje zdanie - injera jest dobra, ale z tym pewnie nie wszyscy się zgodzą.
Pogoda dopisała, choć w dniu, w którym byliśmy na Inatye (4070 m. npm) nad klifem wisiały chmury.
Z innych rzeczy - jeszcze w Addis Abeba odwiedziliśmy Lucy w muzeum. A dziś obejrzeliśmy szybko zabytki Gonderu i przejechaliśmy do Lalibeli. Jutro czekają nas tutejsze skalne kościoły.
Być może jutro uda się napisać kolejny odcinek.

piątek, 22 października 2010

Tym razem Afryka

Tego już nie można było dłużej odkładać. W końcu trzeba ruszyć na nowy kontynent. Padło na Afrykę, a dokładniej na Etiopię. W tym roku jedzie nas pięcioro: Małgosia, Małgosia, Justyna, Maciek no i ja.
W Etiopii jest wiele do oglądania. W ciągu trzech tygodni nie da się obejrzeć wszystkiego, wszędzie dotrzeć. Wybór padł na to, co utworzyła natura. Będziemy chodzić po górach Siemen przez 8 - 9 dni, podpatrywać dżelady i kozice, podziwiać krajobrazy ponoć bardziej spektakularne niż nad Wielkim Kanionem aby potem, z krótkimi przystankami w Gonderze i Lalibeli (tu zabytki, jeżeli czasu wystarczy), udać się do Mekele, skąd rozpoczniemy przejazd przez pustynię Danakil. Najważniejszy punkt programu na pustyni to wulkan Erta Ale, z jeziorem gorącej lawy w kraterze. Podobno to najmniej przyjazne miejsce na całej planecie. Podobno Afarowie, którzy tam żyją, mówią że "lepiej umrzeć niż żyć bez zabijania". Podobno temperatura często przekracza 40 stopni. Pojedziemy - zobaczymy. To najdroższa część wycieczki, w cenę wliczony jest haracz dla Afarów.
Do dziś ponieśliśmy takie koszty na osobę:

  • Bilet WAW-FRA-ADD-FRA-WAW: 2833,19 zł
  • Bilet Addis Abeba-Gondar: 486,80 zł
  • Lekarz medycyny tropikalnej: 60 zł
  • Malarone (profilaktyka antymalaryczna): 196 zł
  • Szczepienia: 235 zł
  • Przewodnik LP: 84,90 zł
  • Mapa Etiopii: 39,90 zł
  • Mapa Gór Siemen: 112 zł
  • Ubezpieczenie: 149 zł

Ponadto przelaliśmy zaliczkę na naszą podróż przez pustynię. Maksymalnie będzie nas to kosztować 1245 USD od osoby, ale jest szansa, że ktoś jeszcze dołączy do naszej piątki i będzie trochę taniej.
Pozostałe punkty planu będą dużo tańsze. A podsumowanie całości dopiero po powrocie. Na razie trzeba się dopakować i w drogę.